Saaremaa, największa estońska wyspa, 14h autem z Warszawy, w tym 30 min promem (Google Maps).
W gruncie rzeczy miał to być tylko przystanek między Tallinem a estońskimi kurortami nad Bałtykiem, ale Saaremaa okazała się sercem naszej podróży. Cała wyspa jest 15 razy mniejsza od Mazowsza. Jechaliśmy przez hektary lasów urozmaicanych pastwiskami dla przypominających grube antylopy krów o sierści w kolorach ziemi. Do tego domy, daleko od siebie, czerwone albo błękitne, z niskimi drewnianymi płotami i obowiązkową szklarnią. Wybrzeże jest surowe, skaliste, a słońca zaskakująco dużo.
Spędziliśmy na Saaremie 4 dni. Nocowaliśmy w Kuressaare, stolicy wyspy, będącej świetnym punktem wypadowym. W samym mieście kilka godzin zajęło nam zwiedzanie wspaniale zachowanego średniowiecznego zamku i odpoczynek na tutejszej piaszczystej plaży. Poza tym jeden dzień spędziliśmy na półwyspie Sorve z latarnią morską, kamienistymi plażami z otoczaków i farmą królików. Jednak chyba najsłynniejszą atrakcją Saaremy są 20-metrowe kamieniste klify Panga, na których wiatr niemal zwiał Młodego do morza i krater po upadku meteorytu sprzed kilku tysięcy lat.
W wieczór przed wyjazdem Młody siedział w kuchni nad stygnącym kakao, a ja zapytałam, co mu się najbardziej podobało: Fajny był spacel latarnicy, wiatlakowy i zamkowy, ale najbaldziej podobał mi się skielet mewy na plazy, dziula po meteolycie i ta plalka z okienkiem, co widać, jak się ublanka klęcą. Kupimy taką?
Na wyspie jest sporo fajnych knajp, choć ceny jak w całej Estonii wysokie. Spokojnie można tu spędzić nawet tydzień.